Huraa!!!
W koncu jestesmy w Cancun!!! Czekalam na to miasto z niecierpliwosia i bylam bardzo, bardzo ciekawa czy tez potwierdzi sie to, o czym mowili mi wszyscy wokol:
' Najlepsze plaze, niebieska woda. Ty musisz tam jechac!'
Wysiadamy z autobusu. Wychodzimy z dworca i idziemy na nogach szukac hostelu. Jak pokazuje mapa musi byc gdzies niedaleko. Kiedy wchodzimy w hostelowa uliczke rzucaja sie na nas miejscowi wylawiacze podroznych i chca nas wcisnac do jakiegos hostelu. Nauczeni podroza dziekujemy i idziemy do swojego. Ale upor wylawiaczy jest nieugiety... dostajemy ulotki, wysluchujemy po raz kolejny co tez hostel nam oferuje i idziemu do swojego miejsca. Jednak nasz, rekomendowany w przewodniku, hostel okazuje sie bardzo kiepski. Drugi hostel okazal sie taki sam ( nie to, ze jestem ksiezniczka ale z wiem, ze za taka lub nizsza cene mozemy dostac cos o wiele lepszego), wiec bierzemy ulotke i udajemy sie do hostelu trzeciego. Po przejsciach z najwytrwalszym panem namawiaczem ladujemy w czwartym hostelu, bo okazuje sie, ze w hostelu trzecim nie ma juz pokoju dla dwoch osob. Ile mozna szukac miejsca do spania i to w takim miescie jak Cancun? ;) Na drugi dzien przenosimy sie do hostelu trzeciego i zostajemy tam dwa dni:)
Plaze Cancun przywitaly nas czerwonymi flagami. Nasza pierwsza reakcaja na wiodok morza byla cisza i szeroko otwarte oczy. Potem Miguel powiedzial: ' Morze jest niebieskie, niebieskie i... niebieskie... a piasek bialy, bialy i... bialy...'